Wysłany: Nie 16 Mar, 2008 20:51 Zapomniani morscy lotnicy
O tym, że polscy lotnicy nie cieszą się szacunkiem w Wielkiej Brytanii, o którą walczyli, trąbi się od kilkudziesięciu lat. Ale o tym, że ani polscy piloci, ani ich samoloty nie zasługują na szacunek w Polsce, wiemy od niedawna...
Atak o świcie
Słońce wznosiło się nad horyzontem na skrawku helskiej plaży, gdy nad półwyspem pojawiły się stukasy z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Polska obrona helskiej kosy zamarła.
To był poranek 8 września 1939 roku. Przy brzegu od strony Zatoki Puckiej - tam, gdzie teraz mieści się ośrodek wypoczynkowy prezydenta RP w Jastarni, kołysały się zakotwiczone na płytkiej wodzie wodnosamoloty Morskiego Dywizjonu Lotniczego. Niemieckie Junkersy zanurkowały. Wycie ich silników przerwały grzmoty eksplozji bomb, które zostały zrzucone na Hel.
Na nic się zdał ogień artylerii przeciwlotniczej. Stukasy zawróciły i gdy leciały tuż nad wodą, ich karabiny maszynowe rozsiekały resztki polskich samolotów. Polacy zniszczyli to, co zostało po nalocie, i zatopili swoje maszyny. Koniec obrony Helu był bliski.
Dlaczego Niemcy zbombardowali helskie kotwicowisko? Skąd wziął się pomysł nalotu na starannie zamaskowane wodnosamoloty, skoro tuż obok mieścił się sztab dowództwa obrony Helu? Co sprawiło, że z taką zaciekłością zaatakowali Morski Dywizjon Lotniczy?
Szczątki
W listopadzie ubiegłego roku lokalne media na Wybrzeżu obiegła wieść o nieudolnych eksploratorach wydobywających fragmenty starych samolotów z dna Zatoki Puckiej. Spod wody wyciągano blachy, elementy konstrukcyjne, fragmenty silników.
Proceder niszczenia i grabienia pamiątek po MDL trwa nie od dzisiaj. Każdy, kto popłynie w okolicach helskiej kosy, zauważy, że pod płytką wodą kryją się pamiątki z czasów drugiej wojny światowej. Wraki okrętów, zatopione samochody pancerne, szczątki samolotów. To pobudza wyobraźnię.
- Byłem tam kilka razy i widziałem pływaki wodnosamolotów leżące w piasku na dnie - mówi Mariusz Konarski, historyk, archeolog lotniczy, dziennikarz. - Parę razy próbowałem zainteresować sprawą Muzeum Marynarki Wojennej. Bez skutku. Jeśli nic się nie zrobi, to rozgrabią to pseudoeksploratorzy - poszukiwacze skarbów, które potem sprzedaje się na Jarmarku Dominikańskim.
- Wystarczy tam podpłynąć na desce i można dojrzeć jakieś aluminiowe poskręcane kawałki blachy - mówi amator windsurfingu z Warszawy odwiedzający Juratę od trzech lat. - Tam coś musi być.
Polacy bombardują Gdańsk
Jest 7 września 1939 roku. Nad ogarniętym wojennym zgiełkiem Półwyspem Helskim zapada zmierzch. Cichnie artyleryjska kanonada, milkną odgłosy strzałów i jazgot karabinów maszynowych. Na spokojnych wodach Zatoki Puckiej tuż przy brzegu pojawia się sylwetka wiosłowej łodzi z trzema ludźmi na pokładzie. Dwaj lotnicy i mechanik zmierzają do zakotwiczonego nieopodal wodnosamolotu R-XIII. Po chwili zaczyna się krzątanina przy samolocie - silnik strzela spalinami i rozrywa wieczorną ciszę swoim rykiem. Powoli nabiera obrotów. Po kilku minutach samolot sunie po falach i wznosi się w powietrze. Obciążona bombami maszyna mozolnie wspina się na wysokość 1800 metrów. Przez kilkadziesiąt minut lotnicy kluczą nad wodą, by zmylić niemiecką obronę przeciwlotniczą i okręty Kriegsmarine grasujące na Bałtyku.
Za sterami samolotu siedzi pilot por. Józef Rudzki. Dowódcą jest obserwator por. Zdzisław Juszczakiewicz (oficer polskiego wywiadu wojskowego, "dwójki"). Zadanie, jakie wyznaczyli im dowódcy, brzmiało: "rozpoznać baseny portu gdańskiego, ustalić pozycję okrętu liniowego "Schleswig Holstein" i zbombardować go".
Okazało się, że niemiecki pancernik już nie cumuje w miejscu, z którego ostrzeliwał Westerplatte, a walki w obronie tego polskiego przyczółka w Gdańsku ucichły. Piloci postanowili jednak zrobić użytek z bomb podwieszonych pod skrzydłami "era". Z relacji Andrzeja Olejki, autora książek o historii polskiego lotnictwa wojskowego: Lecąc na wysokości 400 m nad Gdańskiem, lotnicy dojrzeli w rejonie obserwowanej ul. Grunwaldzkiej duże skupisko świateł, jak gdyby pochodni. Była to nocna parada zorganizowana przez hitlerowców. Pilot por. J. Rudzki obniżył lot prawie nad same dachy domów i skierował samolot wzdłuż ulicy. Gdy wodnopłatowiec znalazł się nad środkiem pochodu, pilot jednym ruchem zwolnił ładunek 6 bomb 12,5 kg, a w czasie drugiego nalotu por. obs. Z. Juszczakiewicz otworzył ogień.
Znad Gdańska samolot doleciał do Helu kwadrans przed północą. Szczęśliwie wylądował. Lotnicy zakotwiczyli maszynę i tą samą łódką, którą dopłynęli dwie godziny wcześniej do "era", wrócili na brzeg.
Desperacki atak polskiego samolotu na defiladę z okazji pokonania obrońców Westrplatte przeszedł bez echa w gdańskiej prasie tamtych czasów. Nie ma o nim najmniejszej wzmianki. Polacy także nie nagłaśniali tego wyczynu. Chodziło o to, by nie narazić na niebezpieczeństwo jego głównych bohaterów. Porucznik Rudzki, nawet gdy był w obozie jenieckim, nie mówił o tym wydarzeniu, podobnie jak jego towarzysz broni, porucznik Juszczakiewicz. W oflagu roiło się od konfidentów Abwehry, więc trzeba było uważać na to, co się mówi.
Krajobraz po bitwie
Zemsta Niemców przyszła następnego dnia rano. Kiedy niemieckie stukasy rankiem 8 września zrobiły swoje i odleciały po zbombardowaniu polskiego dywizjonu, wraki wodnosamolotów kołysały się żałośnie na wodach Zatoki. Trzeba było je dobić, by nie dostały się w ręce wroga.
Zadanie to otrzymał bosman mech. J. Bartlewski. Wraz z dwoma marynarzami pojechał w rejon kotwicowiska i pod ogniem niemieckich samolotów niszczył polski sprzęt. Z potrzaskanych konstrukcji powyciągano cenniejsze wyposażenie, wraki odkotwiczano i z wiatrem puszczano na wody Zatoki Gdańskiej, gdzie potonęły. Jeden R-VIII podpalono, wraków nie podpalano - z relacji żołnierza MDL spisanej przez Andrzeja Olejkę. Jednak zatopione wraki ściągały nadal naloty niemieckich bombowców, dlatego też na rozkaz dowódcy 2 MDALP te, które jeszcze były widoczne, doszczętnie zniszczono. Po tragicznym nalocie z 8 IX Morski Dywizjon Lotniczy przestał istnieć.
Piloci próbowali uciec do Szwecji - niektórym się udało. Pilot ppor. Edward Jereczek wraz z oficerem Morskiego Pułku Strzelców, dziennikarzem Tadeuszem Nowackim, po brawurowym locie dotarł do miasta Visby na Gotlandii, gdzie wylądował na placu ćwiczeń tamtejszego garnizonu Szwedzkiej Armii Królewskiej. Został odstawiony do Sztokholmu - stamtąd trafił do Newcastle, a potem do Londynu. Tam doceniono jego lotniczy talent. Walczył w bitwie o Anglię w 43. Dywizjonie Royal Air Force. Był też instruktorem pilotażu w szkole pilotów w Hucknall.
Nie wszyscy lotnicy MDL mieli takie szczęście. 17 września wystartował z Gdyni Obłuża R-XIII pilotowany przez mata Stanisława Czerwońskiego. Pułkownik Dąbek rozkazał mu dolecieć do Warszawy i przekazać meldunek z dowództwa obrony wybrzeża. Pięć minut po starcie silnik samolotu przestał pracować. Maszyna zwaliła się na ziemię. Pilot zginął.
Historia Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku to historia tragiczna. Jednostka, która wsławiła się lotami wywiadowczymi nad Prusami w przededniu wojny i wykształciła wielu wybitnych pilotów, została kompletnie zniszczona w ciągu pierwszych dziesięciu dni kampanii wrześniowej. Personel naziemny - mechanicy, podoficerowie i zwykli marynarze - bronili Helu do końca, do 2 października.
Wędrując po sosnowych lasach na Helu, można trafić na ślady wojennych zmagań sprzed prawie siedemdziesięciu lat. Okopy, bunkry, betonowe stanowiska dział przeciwlotniczych. Można też wędrować pod wodą - Zatoka Pucka jest wyjątkowo płytka i nawet domorosły nurek może penetrować jej dno. Szkoda tylko, że amatorzy przygód i podwodnych skarbów nie szanują pamiątek historii polskiego wojska. Szkoda, że tymi pamiątkami nie interesuje się Muzeum Wojska Polskiego. Szkoda, że bezmyślnie depczemy ślady naszej historii.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach