FORUM OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA Strona Główna FORUM OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA
ROK ZAŁ. 2006

www.stowarzyszeniebastion.com

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat

Tagi tematu: gasilem, getto

Gasiłem getto ....
Autor Wiadomo¶ć
jaszka 
zastępca komendanta drużyny



Doł±czyła: 20 PaĽ 2006
Posty: 449
Sk±d: Inowrocław
Wysłany: Nie 24 Maj, 2009 20:06   Gasiłem getto ....

Janusz Ostrowski

11 maja 2009

Gasiłem getto

Publikujemy wstrz±saj±ce ¶świadectwo człowieka, który w czasie powstania w 1943 r. znalazł się w getcie jako polski strażak.



Nie, nie walczyłem. Ale byłem tam i widziałem. Byłem strażakiem polskiej Warszawskiej Straży Pożarnej i co drug± dobę przez 24 godziny gasiłem pożary w getcie. Jak wytłumaczyć, że strażacy gasili to, co Niemcy podpalali? Głównym zadaniem straży pożarnej było ograniczanie pożaru. Jedne budynki miały się palić, a inne s±siednie miały się nie palić. Co do tych, które miały się palić, Niemcy przypuszczali, że ukrywaj± się tam ludzie – dzieci, kobiety, bojownicy. W tych, które miały się nie palić, były jakie¶ś magazyny (żywno¶ści, mundurów, butów) lub warsztaty i maszyny.



Straż pożarna była więc polska. Strażacy maj±c nachtausweis mogli poruszać się w nocy w mundurach strażackich i – kto odważny (wielu takich było) – przenosić broń i inne zabronione materiały, za których posiadanie groziła ¶śmierć. Komendantem straży był ppłk pożarnictwa Kalinowski, przed wojn± komendant łódzkiej najlepszej straży pożarnej w Europie. Tę trudn± i odpowiedzialn± funkcję przyj±ł za zgod± konspiracyjnych władz Armii Krajowej (AK).



Przyjęty zostałem do straży jako pomoc kuchenna. Ojcu mojemu (który znał jeszcze z Łodzi komendanta Kalinowskiego) chodziło o to, aby legitymacja strażacka chroniła od różnych łapanek. Ale byłem za młody na strażaka. Na szcz궜cie kolega mego ojca był pastorem w Ko¶ściele ewangelicko-reformowanym, wystawił więc metrykę, w której postarzył mnie o trzy lata. Po dwóch miesi±cach przemy¶ślnych forteli wyzwoliłem się z hańbi±cej (według mnie i kolegów) funkcji kuchcika i zacz±łem wyjeżdżać do ognia jako drugi wężowy. Kiedy nałożyłem hełm strażacki, przezywano mnie „niemowlęciem w nocniku”, ale nie zmniejszyło to mej dumy z bycia prawdziwym strażakiem.



Do ognia



I wówczas wybuchło powstanie w getcie. A mur getta biegł wzdłuż ul. Nowolipki, parę metrów od koszar Oddziału I Straży Pożarnej. Kiedy rano jechałem do pracy tramwajem z Żoliborza wzdłuż muru getta przy ul. Bonifraterskiej, widziałem dymy, a wiatr przywiewał sw±d i czarny pył. Po przybyciu do koszar wlazłem wraz z kolegami na dach magazynów, aby lepiej obserwować dziwny pożar odległych o kilka bloków kamienic. Zrazu nie mogli¶śmy zrozumieć, dlaczego nie wzywaj± nas do gaszenia. Koło południa usłyszeli¶śmy serie strzałów z automatu. Zaraz też były dzwonki, co oznaczało wezwanie do ognia. No i się zaczęło!



Pali się dom czteropiętrowy, kupa dymu bucha z okien; rozwijamy więc linię wężow±, aby gasić; oblewamy wod± ¶ścianę domu, strumień sięga okien. A tu szkop w mundurze oficera wrzeszczy co¶ś do naszego sierżanta po niemiecku i pistolet wyci±ga. Niemiec każe dwupiętrowy dom obok stoj±cy chronić, a ten duży ma się palić. I wrzeszczy: „Verstanden!?”. Zrozumiano? Oblewamy ten mały dom i włazimy do ¶środka. A tam cud: ze 40 maszyn do szycia i bele materiałów na mundury wojskowe. Pierwsza my¶śl: wynie¶ść i wywieĽć te maszyny (w czasie okupacji maszyny do szycia były na wagę złota).



Wchodzimy z Andrzejem Judyckim do innego pokoju, a tam za drzwiami co¶ś wystaje i rusza się. Wyjmujemy toporki, tak na wszelki wypadek. Odchylamy drzwi, a za nimi przykucnięci ludzie. Podnosz± ręce do góry, mimo że my nic nie mówimy. I zadajemy głupie pytanie: „Co wy tu robicie?”. A oni: „Nic, tak siedzimy”. A po chwili, widz±c, że jeste¶śmy strażakami: „Chowamy się przed Niemcami”. Na to Andrzej pociesza idiotycznie: „Nie bójcie się; tu szkopy nie wejd±, bo my tu gasimy, ale na ulicy paru ich jest i to w hełmach i ze spluwami”. A oni: „Panowie strażacy, macie co do zjedzenia? Od trzech dni tu siedzimy, boimy się wyj¶ść i nic nie jedli¶śmy”. Miałem tylko jabłko, a Andrzej kanapkę z serem, ale nie przy sobie, tylko w wozie. Powiedziałem, że pójdę co¶ś przynie¶ść. Po drodze spotkałem Waldka Grubego. Mówię mu, by dał swoje żarcie dla dwóch Żydów, którzy ukrywaj± się i od paru dni nic nie jedli (on zawsze dużo brał, bo ci±gle był głodny).



Poszedł do wozu i przyniósł dwie kanapki z szynk±, choć markotno mu było. Ale powiedział: „Zanie¶ś im, ale jak się szkopy dowiedz±, to was r±bn±; a tych Żydów to na pewno i bez niczego rozwal±; nie widzisz, co tu się dzieje? Ja tam nie pójdę; nie chcę nawet wiedzieć, że tam s±; i nie mówcie nikomu, że dałem im moje kanapki. I uważajcie, bo na drugim wozie przyjechał sierżant S., a z nim to nigdy nic nie wiadomo”. Sierżant S. był volksdeutschem. Wróciłem i dałem im te kanapki i dwa jabłka. Usiedli na podłodze, ręce im się trzęsły, jak jedli. Nigdy przed tym nie widziałem ludzi tak przerażonych i głodnych.



Andrzej im zacz±ł tłumaczyć: „Słuchajcie, ten dom nie ma być spalony bo tu s± magazyny; ale przyjd± pewnie szkopy zabrać te mundury i maszyny; jak was tu znajd±, to będzie kiepsko. Ale jak przejdziecie tyłami domów – tam szkopów na razie nie ma – to dojdziecie do miejsca, gdzie chyba s± powstańcy. Może będzie wam lepiej. Rozumiecie, że nie możemy wam inaczej pomóc. Jakby Niemcy nas tu z wami zobaczyli, toby i was, i nas rozwalili”. A oni: „Wiemy o tym i bardzo wam dziękujemy”. Więc ja do nich: „Trzymajcie się, panowie i uważajcie na każdy krok! Może się wam uda. Może w końcu szlag trafi tych szkopów”. Podziękowali, u¶ścisnęli¶śmy mocno sobie dłonie, i poszli. Co się z nimi stało, nie wiem.



Strażak nie pozwoli



Innego dnia paliła się czteropiętrowa kamienica. Stali¶śmy w pogotowiu pilnuj±c, aby ogień nie przeniósł się na s±siedni±, która miała się nie palić. Pochylnie schodów były zwalone lub zasypane gruzem nie do przebycia; klatki schodowe zasnute gęstym dymem i gor±cem. Niemożliwe było ani wej¶ście do kamienicy, ani wyj¶ście. I raptem z okna na ostatnim piętrze słychać tłumiony krzyk: „Ratunku, palimy się!”. Kłęby dymu uniemożliwiaj± zobaczenie, kto tam jest. Głosy s± kobiece i przerażaj± rozpacz±. Tadek, nasz ogniowy, woła do kierowcy: „Wł±cz motor pompy na pełny gaz!”. Za chwilę strumień wody sięga czwartego piętra i rozwiewa trochę dym. O ugaszeniu nie ma mowy, choćby¶śmy chcieli wbrew Niemcom. Chwilami pojawiaj± się w oknach głowy dziewczyn. Gapimy się przerażeni, cała sekcja o¶śmiu strażaków, tylko Tadek oblewa okna.



Po chwili sierżant rozkazuje zobaczyć, czy w pobliżu nie ma szkopów lub szaulisów. Sprawdzono, że nie ma; więc mówi: „Kto chce, niech idzie do innego wozu; stoi trzy przecznice od nas koło Leszna; a kto się nie boi, to będziemy je ¶ści±gać na dół”. Trzech odeszło. Jurek (najstarszy) powiedział: „Nie będę narażał życia dla kilku Żydówek, które Niemcy i tak rozwal±, jak nie tu, to gdzie indziej. To nie ma sensu. A jak je zwieziecie na dół, to przyjd± szaulisy, będ± gwałcić te ładniejsze; a potem je wszystkie rozwal±! To wszystko to głupie ryzykowanie życia”. I odszedł. Ale się oci±gał; tak jakby trochę się wstydził. A ja pomy¶ślałem, że w zasadzie to on ma rację. Sierżant spojrzał przez chwilę na mnie, ale powiedział patrz±c na oblewane wod± okna: „Strażak nie może pozwolić na spalenie się ludzi”. Rozkazał mnie i Jankowi: „Je¶śli zostajecie, to przynie¶ście dwie hakówki”.



Nie mieli¶śmy bowiem drabiny sięgaj±cej do IV piętra. Hakówka jest to drabinka jednopiętrowej długo¶ści z olbrzymim hakiem, po której można wej¶ść na każde piętro – o ile odwaga pozwoli – zahaczaj±c hak o parapet w otworze okiennym. (...) Po kilku minutach pojawia się z przywi±zan± do niego pasem dziewczyn± i zjeżdżaj± na dół. Oboje s± mokrzy, bo trzeba było dym odgarniać strumieniami wody. Dziewczyna jest w okropnym stanie: brudna, mokra, w poszarpanym ubraniu, trzęs±ca się; mówić nie może, rusza ustami, ale słów nie może wyksztusić. Chowamy j± w bramie. Po paru minutach, ledwo słyszalnym i łami±cym się głosem powtarza ci±gle: „Zabij± nas, wszystkich zabijaj±”. Jest bardzo młoda, może ma 17 lat. Było nas czworo do zwożenia; przyszła więc kolej i na mnie, mimo że tylko raz w życiu na ćwiczeniach zjeżdżałem na lince, no i oczywi¶ście sam.



Janek, silny chłop i do¶świadczony strażak, asekurował mnie wspinaj±c się za mn± z drug± hakówk±. Wchodzę do wnętrza pełnego upału, brudu, dymu, smrodu spalenizny... i do kilku przerażonych dziewczyn. Najstarsza z nich mówi, żeby zabrać tę spod okna, skulon± na podłodze, bo ma złaman± rękę. Widzę, że ręka jest pokrwawiona i owinięta w jak±¶ś szmatę. Janek bierze tę rann±. (...) Zabieram się do przywi±zywania jednej z nich, najmniejszej i chyba najmłodszej. Janek pomaga mi. Radzi, abym owin±ł linkę cztery razy na zatrza¶śniku (normalnie wystarczy trzy razy) i dobrze zapi±ł rękawice, aby nie sparzyć dłoni o linkę podczas zjazdu. Jako¶ś się zjechało.



Dziewczyna objęła mnie ze strachu tak mocno za szyję, że ledwo oddychałem. Był to mój największy wyczyn strażacki. Ta, która zjechała ostatnia, była opanowana i dzielna; wiedziała, że czeka je ¶śmierć. Ale w jej słowach i zachowaniu czuło się jak±¶ś iskierkę nadziei. Dajemy im herbatę z termosów i jakie¶ś kanapki, co kto miał. Od trzech dni nic nie jadły. Czekały na potworn± ¶śmierć z uduszenia i gor±ca. Mimo głodu nie mogły je¶ść; trzęsły im się ręce i szczęki. Ugryzione kawałki wypadały im z ust. Janek bandażuje rękę rannej. Jest zupełnie zobojętniała; nawet nie jęczy, choć musi j± boleć, krzywi się tylko i postękuje. Ogólny nastrój nas wszystkich jest do¶ść ponury.



I wówczas wchodzi do bramy Jasio, nasz kierowca Szoferak, wieczny optymista, pogodna dusza, około czterdziestki i woła: „Witajta dziewuchy, nic się nie bójta, tu szkopów nie wpu¶ścimy. A gdzieże¶ście się tak pobrudziły? Umyjcie się!”. I ¶śmieje się do nich. I to nagle rozładowało ten paraliżuj±cy strach i cały grobowy nastrój. Jedna nawet u¶śmiechnęła się, kiedy na ni± wła¶śnie spojrzał, pytaj±c, gdzie się pobrudziły.



Zaczęły normalnie je¶ść. Na cegle siedziała w kucki i cicho szlochała chyba najmłodsza, któr± zwoziłem. Podchodzi do niej. (...) A ona po chwili, już prawie normalnym głosem – odchyla trochę głowę, aby na niego spojrzeć: „Oni nas zabij±, pan nas nie uratuje, nikt nas nie uratuje; a ja chcę żyć!”. I zaczyna płakać. Wtula się w niego. A on (widzę, że ma łzy w oczach): „Ile masz lat, jak ci na imię, co z rodzicami?”. Odpowiada mu względnie spokojnie: „Czterna¶ście, Zuza, tata gdzie¶ś poszedł, może walczyć; mamę zabili, jak przyszli po tatę. Brata (miał 12 lat) zabił szaulis; poznał go, bo brat często przechodził pod murem poza getto”. (Przej¶ście pod murem poza getto było przy naszych koszarach na ul. Nowolipki. Często pomagali¶śmy chłopakom przechodzić i wracać).



Jasio, sierżant i Tadek pogadali, odeszli do wozu, przynie¶śli plan kanałów. Dwóm najstarszym i najspokojniejszym obja¶śniali, jak wej¶ść do kanałów i jak wyj¶ść. A po wyj¶ściu na Żoliborzu niech id± najwyżej po dwie (razem było ich siedem) na Marymont i do Młocin, i… chyba do partyzantów. „Macie może 50 proc. szans przeżycia. Tu na pewno zginiecie. My nie możemy wam inaczej pomóc; wywieĽć nie możemy, bo wozy sprawdzaj±; a jakby znaleĽli, to wszystkim nam dadz± w czapę. Na Marymoncie zapamiętajcie adresy ko¶ściołów; może pomog±. Innych adresów nie damy, bo jakby was złapali, to możecie wygadać i wtedy tych ludzi wygarn± i rozwal±. Ko¶ścioły mog± mieć kontakty z lasem. WeĽcie latarkę i idĽcie odważnie, a uda się!”.



Wbrew regułom



Co się z nimi stało, nie wiem. Od Janka słyszałem, że do kanałów weszły. Chyba udało się dotrzeć do ko¶ścioła, bowiem nie słyszałem, aby jakie¶ś Żydówki na Bielanach złapano. O małej Zuzi nic się nie mówiło. Tadek nie widział jej wchodz±cej do kanału. Wiem, że Szoferak i Tadek pojechali we dwójkę i po godzinie wrócili. Podobno (słyszałem od Judyckiego) wsadzili Zuzę do skrzyni pod mokre węże i przewieĽli do koszar. Wpierw sprawdzili, kto jest na bramie wyjazdowej z getta. Bo byli różni. Jedni sprawdzali dokładnie, nawet pod wóz zagl±dali; a dwóch było takich, co tylko pobieżnie popatrzyli i puszczali. W takiej sytuacji nie było możliwe, aby cała załoga o¶śmiu strażaków ryzykowała życie. A więc prawdopodobnie przewiózł j± sam. Co z ni± póĽniej zrobił? Nie wiadomo. O takich rzeczach się wtedy nie mówiło. Mój brat, który pracował w warsztatach w naszym oddziale straży, przypuszcza (poznał bowiem, że motocykl był używany), że w nocy po godzinie policyjnej wsadził Zuzę do kosza czerwonego motocykla strażackiego i na sygnale wywiózł do Mińska Mazowieckiego, gdzie mieszkał z żon± i córk± w wieku Zuzy.



Innego dnia. Po co najmniej 10 godzinach pracy gaszenia – ochraniania, głodni wielce, odkryli¶śmy magazyny herbatników i marmolady. Zaczęła się więc uczta. Trzech strażaków odł±czyło się; naładowali torby od masek przeciwgazowych paczkami jedzenia i pojechali w kierunku Stawek. Domy¶ślano się, choć nikt tego nie mówił, że zawieĽli to powstańcom. Natomiast do nas ucztuj±cych przyszedł major pożarnictwa Drożdżeński, dowódca naszego oddziału. Major był uosobieniem prawo¶ści, uczciwo¶ści; był srogi i wymagaj±cy, ale i sprawiedliwy. Wszedł, popatrzył na to, co jemy. Był z nami cały dzień, a więc i głodny jak każdy z nas. Całe nasze jedzenie kto¶ś przekazywał – nie wiem jak – Żydom. Kapral podaje mu herbatniki. A on: „Nie, dziękuję, dajcie mi trochę wody”. Innego jedzenia nie tkn±ł. Postawa Majora pozostanie w mej pamięci na zawsze.



W innym pomieszczeniu i innego dnia odkryli¶śmy skład wina – setki butelek. Zaczęli¶śmy pić, ale tylko po trochu, bowiem Major był w pobliżu. Kilkana¶ście butelek przemycono do wozu pod wężami. Szkoda było zostawić wielkie ilo¶ści wina szkopom lub szaulisom. Z Andrzejem Judyckim wpadli¶śmy, tak jako¶ś razem, na genialny pomysł. Na półkach i wielu butelkach przyczepili¶śmy kartki z napisem giftig (truj±ce). Poprawnie rozumowali¶śmy, że kiedy Niemcy lub szaulisi odnajd± to wino, to będ± się bali pić. A Niemcy to nawet je zniszcz±. Na drugi dzień jaki¶ś granatowy policjant opowiadał o tym, jak to Niemcy rozbili z automatu wszystkie butelki i szeroki strumień wina spływał do rynsztoku. Wielki sabotaż się udał! (...)



Którego¶ś dnia widziałem tak potworne wydarzenie, że prawie zemdlałem. Paliła się pełna dymu trzypiętrowa kamienica. Podjechali¶śmy, ale Niemcy zatrzymali nas wrzaskiem: „Halt, stehen bleiben!”. Zatrzymać się! Sami stali za rogiem z paroma szaulisami. Z drugiego piętra kto¶ś wyrzucał poduszki i materace. Po chwili z tego dymem buchaj±cego okna wypada – chyba wyrzucony – mały, może 6-letni chłopiec. Wstaje, próbuje odej¶ść od płon±cego domu. Kuleje; widocznie przy upadku skręcił sobie nogę. Jeden z żołnierzy (chyba był to szaulis) podbiega do chłopca z wymierzonym w niego karabinem. Mały zatrzymuje się i podnosi ręce do góry. Trudno to zapomnieć: mały, ¶śmiertelnie przerażony, kulej±cy chłopiec z podniesionymi rękami i żołdak z wymierzonym w niego karabinem. Ów żołdak podchodzi blisko do chłopca i dotyka go luf±. Z okna krzyk kobiety: „Nie, nie, nicht, nicht!”. A żołdak spogl±da w górę na kobietę i patrz±c na ni± strzela w chłopca. Ogarnęło mnie jakie¶ś przerażenie, czy rozpacz, czy zło¶ść, skurcz w gardle i drganie ust, nogi miękkie. Zobaczył to sierżant i kazał i¶ść do wozu. Zaraz też odjechali¶śmy. Rano wróciłem do domu i opowiedziałem to mojemu ojcu. Nie pozwolił mi i¶ść do straży. Załatwił zwolnienie lekarskie na dwa dni.



Szli powoli



Siedziałem w domu. Powracał obraz tego, co widziałem. Mały chłopiec z podniesionymi rękami... i ten potworny strzał, i ten krzyk jego matki... Zaczęła narastać w¶ściekło¶ść na morderców. Postanowiłem zabrać dwa pistolety i przewieĽć je do getta, choć nie miałem jasnego planu, komu je oddać (!?). Liczyłem na to, że może spotkam powstańców, choć było to mało prawdopodobne. Z trzech pistoletów wybrałem parabellum i mausera. Wzi±łem też trzy magazynki z nabojami; wsadziłem do maski przeciwgazowej i następnego dnia przewiozłem do getta. Ale brat odkrył brak pistoletów. Domy¶ślił się, że to ja je zabrałem. Pojechał do straży, namówił kumpla, który też był w AK, aby pojechać służbowym motocyklem do getta. Pojechali, ale szkopy pilnuj±cy bramy nie wpu¶ścili ich, bo nie mieli nakazu wjazdu, więc zawrócili. Brat poszedł do dyżurnego, który przyjmował meldunki i wydawał nakazy wyjazdów oraz wł±czał dzwonki do wyjazdu odpowiedniej sekcji. Ale ten odmówił. Wówczas brat sam wł±czył dzwonki i wręczył kierowcy adres pożaru. Po czym wskoczył do wozu i razem z cał± nic niedomy¶ślaj±c± się załog± wjechał do getta. Bez trudu odnalazł mnie, nawymy¶ślał od głupców, zabrał spluwy – a sam miał jeszcze visa – nałożył hełm strażacki i poszedł. Dok±d, nie wiedziałem i dotychczas nie wiem (brat zgin±ł w Powstaniu Warszawskim). Po godzinie wrócił i cała sekcja, z któr± przyjechał, odjechała do koszar, nadal nie wiedz±c, po co przyjechała.



Następnego dnia widziałem, jak z jednej z kamienic – zapewne z piwnic, z tzw. bunkrów – Niemcy wypędzali grupę ok. 40 ludzi; przeważnie były to kobiety, dzieci i paru starych mężczyzn. Ustawili ich pod ¶ścian± domu. Patrzyli¶śmy na to z odległo¶ści ok. 150 m. Przyci±gnęli karabin maszynowy i w ci±gu paru sekund wszystkich zabili. Po chwili paru szaulisów zaczęło okradać trupy.



Innego dnia, bardzo rano, kiedy stali¶śmy przy dogasaj±cej kamienicy, zobaczyli¶śmy w bramie dwóch powstańców. Byli uzbrojeni. Oni nas nie widzieli, bowiem stali¶śmy za rogiem. Szli powoli pod ¶ścianami domów. Raptem zobaczyli; stanęli, cofnęli się, rozmawiali. Bali¶śmy się, że mog± strzelać nie wiedz±c, kim jeste¶śmy. Kto¶ś z naszych zawołał: „Nie bójcie się, my Polacy”. Podeszli i weszli do bramy z dwoma strażakami. Dali¶śmy im to, co mieli¶śmy do jedzenia. O czym gadali, nie wiem. Po chwili odeszli.



Po około 20 minutach słychać było strzelaninę z pistoletów i broni maszynowej oraz wybuchy granatów. Kiedy ucichło, po jakim¶ś czasie zobaczyli¶śmy jednego z nich. Dwóch strażaków poszło w jego stronę, nie¶śli sprzęt strażacki udaj±c, że id± gasić (zawsze co¶ś się tam tliło). Razem schowali się w bramie. Powiedział im, że ten drugi był jego bratem i że zgin±ł w tej potyczce. (...) Powiedział też, iż wie, że „AK próbowało parokrotnie wtargn±ć do getta, ale nie powiodło się i wasi chłopcy zginęli. To nie miało sensu, bo to by nie pomogło. Cze¶ść ich pamięci. A całe to powstanie to nie po to, aby zwyciężyć, bo to niemożliwe, ale aby nie dać się wymordować bez walki”. A pod koniec, kiedy odchodził, dodał z zadowoleniem u¶śmiechaj±c się: „Chyba dwóch szkopów wła¶śnie rozwaliłem”.



PS: Zacytowane rozmowy mogły mieć trochę – ale tylko trochę – inny przebieg; zasadnicza tre¶ść była taka, jak± podałem. Przez pewien czas pisałem wówczas rodzaj pamiętnika; i teraz z niego korzystałem. Wspomniany Andrzej Judycki zgin±ł przed Powstaniem Warszawskim aresztowany na ulicy przez gestapo. Mój brat Aleksander (ps. Feliks) i mój ojciec zginęli w Powstaniu Warszawskim. Imiona: Tadek, Jasio, Waldek, Janek – zmienione; ale Zuza, rzeczywiste. Szaulisów oficjalnie nazywano: obcoplemienny oddział wartowniczy (litewski, łotewski, ukraiński). Uważani byli za kryminalistów oraz za wyj±tkowo okrutnych bandytów; gorszych niż Niemcy.





Prof. dr Janusz Ostrowski, absolwent Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1954–1969 był kierownikiem Zakładu Fotoelektrycznych Zjawisk w Półprzewodnikach w Instytucie Fizyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 1970–1993 pracował na stanowisku profesora w USA. Zajmował się fizyk± ciała stałego i elektronik± medyczn±. Wrócił do Polski w 1993 r. Jest profesorem World Open University.



http://www.polityka.pl/ga...1139,290788,18/
 
 
Wy¶wietl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Kopiowanie wszelkich tre¶ci zawartych na forum bez zgody administracji i autorów tematów/postów zabronione!

Administracja forum nie ponosi odpowiedzialno¶ci za tre¶ć komentarzy - s± one własno¶ci± ich autorów.