Bitwa pod Wizną zakończyła się porzuceniem pozycji przez większość polskich żołnierzy. Na zafałszowanym micie nie można budować własnej tożsamości - twierdzi dr Tomasz Wesołowski, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku
Monika Żmijewska: Kończy pan właśnie pracę nad książką, która wywróci do góry nogami całe myślenie o obronie Wizny. Podważa pan obowiązującą przez lata wersję o bohaterstwie polskich żołnierzy.
Dr Tomasz Wesołowski: Moja książka traktować będzie nie tylko o tym, co się wydarzyło, o tym, co historyk może odczytać ze źródeł, ale będzie także analizą pamięci o bitwie pod Wizną, przez cały okres kilkudziesięciu lat PRL-u i tych 20 lat Polski niepodległej. W publikacji przedstawione zostaną mity i prawda o tym, co się zdarzyło we wrześniu 1939 roku. A prawda jest taka, że Wizna po wojnie stała się niesłychanym wręcz mitem propagandowym, który narastał przez 70 lat i narasta dalej.
Czyli nie było bohaterstwa polskich żołnierzy broniących odcinka Wizna? Nie opóźnili oni marszu armii niemieckiej? Zginęli na darmo? A określenie jakie przypisywano przez lata obronie Wizny - "Polskie Termopile" - jest nieadekwatne?
- Termopile skądinąd też są bardzo mityczne. Legenda mówi, że 300 Spartiatów powstrzymywało w wąwozie tysiące czy nawet dziesiątki tysięcy żołnierzy armii perskiej. I że wszyscy polegli w jego obronie. Cóż, możemy wątek termopilski przypisać do strony polskiej, pod warunkiem, że przyjmiemy kilka "ale". Jeżeli Spartiatów miało być w pewnym momencie tylu co Persów, jeżeli Leonidas zostałby zostawiony przez większość swoich Spartiatów, słowem jeśli uznamy, że Spartiaci nie polegli w obronie wąwozu tylko w większości pozostawili swoje pozycje - to tak, wtedy porównanie byłoby jak najbardziej adekwatne.
Pan sugeruje, że bitwa pod Wizną zakończyła się ucieczką większości polskich żołnierzy?
- Sugeruję, że bitwa zakończyła się porzuceniem pozycji przez większość polskich żołnierzy.
To jak to wyglądało? Jakie ma pan dowody?
- Spójrzmy na ten mit w wersji finalnej, w jakiej funkcjonuje obecnie. Powszechnie mówi się o tym, że: a) pod Wizną ciężkie walki trwały cztery dni; b) 720 polskich żołnierzy bohatersko powstrzymuje 40 tysięcy niemieckich żołnierzy gen. Guderiana; c) prawie wszyscy polscy żołnierze polegli; d) po kapitulacji ostatniego schronu Raginis - który wcześniej złożył przysięgę, że nie opuści swojej pozycji - rozrywa się granatem. I przez to, jak dzisiaj głoszą pasjonaci mitu - powinien być przykładem dla polskiej młodzieży. Już wyobrażam sobie tę współczesną młodzież, która na wypadek wojny powinna rozrywać się granatami. To rzeczywiście najsensowniejsze co można zrobić, genialna metoda na pozbycie się całego pokolenia i to najbardziej patriotycznej części...
Ale wróćmy do meritum. Przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się tym tematem, a robię to od połowy lat 90., zadziwiało mnie jak liczby rosły, jak dodawano kolejne zera, jak mnożono. Im dłużej ten mit narastał, tym mniej prawdy w tym wszystkim, a więcej fantazji. Doszło nawet do tego, iż pojawiały się informacje, że polskich obrońców w schrony wgniatało już nie 40, a 50 tysięcy Niemców, a gdzieniegdzie przeczytać można, że walki trwały nawet siedem dni. Najbardziej powszechna wersja to cztery dni.
Zacznijmy więc od walk. To ile w końcu trwał bój o Wiznę?
- Walki nie trwały nawet czterech dni. 7 września 1939 roku pod polskie pozycje podszedł tylko szkolny dywizjon rozpoznawczy, zresztą dowodzony przez znakomitego oficera, który potem był wielkim asem Afrika Korps - Hansa Cramera. Dodajmy, że niemieckie siły były wtedy znacznie słabsze od strony polskiej. Zresztą polskich żołnierzy też było mniej niż podaje oficjalna wersja: nie 720 żołnierzy, tylko niespełna 650, ale znacznie lepiej uzbrojonych niż się przyjęło pisać. Niemiecki dywizjon rozpoznawczy nie atakował z prostej przyczyny - miał za zadanie uchwycić most, gdyby nie było na nim obrony. Jednak most wysadzono im przed nosem w powietrze. A że Niemcy byli słabsi od polskiej obrony, to i nie podejmowali nawet żadnych prób działań zaczepnych. Czekali na rozwój sytuacji. Przyjmuje się, że walki pod Wizną miały miejsce od 7 do 10 września i były to walki krwawe. I tak oto mamy fałsz już na dzień dobry - bo 7 września pod Wizną nie było żadnych krwawych walk. Żeby ogarnąć całość, zrozumieć, co działo się w tym dniu w okolicy, trzeba wiedzieć, że niemiecka 10. Dywizja Pancerna atakująca Łomżę dostała polecenie: "albo zdobywacie Łomżę do północy [7 września], albo szukajcie innej przeprawy, innej drogi marszu". Wymyślono więc, że Łomżę można obejść właśnie przez Wiznę i w ten sposób skierować się na Ostrów Mazowiecką, a potem iść dalej w kierunku Warszawy.
Jednak zawrócenie w nocy 10. Dywizji Pancernej, rozciągniętej na bardzo słabej drodze - pamiętajmy, że na tych terenach sieć komunikacyjna była bardzo kiepska - okazała się operacją tak trudną, że pierwsze niemieckie pododdziały 10. Dywizji Pancernej zaczęły ściągać pod Wiznę dopiero 8 września. Najpierw dotarł tam batalion piechoty wsparty dywizjonem artylerii z różnymi oddziałami saperów. Dopiero wtedy zrównoważył się układ sił. I 8 września Niemców było już mniej więcej tylu co Polaków. Po południu 8 września Niemcy podjęli próbę działań zaczepnych. Obłożyli polską pozycję ogniem artylerii i tu doszło do pierwszego pęknięcia - obsada pozycji najbardziej wysuniętej nad Narwią nie wytrzymała psychicznie i porzuciła swoje pozycje. W ten sposób Niemcy dostali pełną swobodę poruszania się po brzegu Narwi i mogli zacząć budować most pontonowy. Bowiem, aby dywizja mogła ruszyć dalej, musiała postawić właśnie most pontonowy. To się jednak sprzysięgło przeciw Niemcom. Niemcy mieli kolumnę mostowo-pontonową, po której można było przeprawić dywizję. Ale by przeprawić dywizję, owa kolumna musiała mieć standard nośności 16 ton. Tymczasem te elementy, z których składano 16-tonowy most pontonowy pod Wizną starczyły jedynie na postawienie mostu długości 54 metrów. Pech chciał, że Narew miała w tym miejscu nieco ponad 60 metrów...
Przeprawę Niemców opóźnił więc problem z mostem? Nie bohaterstwo Polaków, tylko złe wyliczenia?
- To jest klucz do zrozumienia przestoju wojsk niemieckich. Owszem, można było postawić lekki most pontonowy i nie przeprawiać ciężkiego sprzętu. Albo czekać na dowiezienie z głębi Rzeszy kolejnej kolumny mostowej, aby most dosztukować. Ściągnięcie tej drugiej kolumny pontonowej okazało się przedsięwzięciem wyjątkowo trudnym, a to z tego powodu, że w momencie gdy na szosę pod Wizną - już zapchaną przez zawracającą 10. Dywizję Pancerną - w dniu 9 września zaczęły ściągać kolejne niemieckie jednostki, już z korpusu gen. Guderiana - to utworzył się tu chyba jeden z największych korków w historii wojen. Sięgał od Wizny aż poza granicę z Prusami Wschodnimi. Przepchanie się przez ten korek zajęło sporo czasu. Mimo że najbardziej wysunięta polska pozycja pękła to i tak Niemcy nie zaatakowali od razu w nocy i do większych działań przystąpili dopiero 9 września. Wcześniej był tylko ostrzał artyleryjski. Żaden ze schronów nie został trafiony żadnym ciężkim pociskiem, nie został zniszczony. Ale część polskiej obsady - tej najbardziej wysuniętej nad Narew - nie wytrzymała psychicznie. I to w dodatku bez strat, nikt tam nie zginął, wszyscy porzucili pozycje.
Jak to możliwe, skoro, jak pan mówi, ostrzał nie był tak groźny?
- Malowani chłopcy spod Wizny, jak to pięknie pisała peerelowska propaganda, w rzeczywistości byli konglomeratem drobnych pododdziałów, i tych fortecznych - elitarnych - i tych zmobilizowanych w mobilizacji powszechnej, nieznających się nawzajem, niezgranych, po części rezerwowych, słabo wyposażonych np. w buty. Zbitka różnych ludzi, z dużą domieszką pododdziałów mobilizowanych z mniejszości narodowych, co się bardzo odbiło na dyscyplinie i morale. To wystarczyło, by obrona pękła.
Idźmy dalej. Twierdzi pan, że do prawdziwych walk doszło tak naprawdę 9 września.
- Wtedy pod Wizną rzeczywiście była już większość 10. Dywizji Pancernej i pułk Landwehry. Wtedy też niemieckie siły skoncentrowane do natarcia rzeczywiście już przewyższały stronę polską. Ale i tak nie były aż tak duże - w samej Wiźnie do natarcia zostało przygotowanych jakieś trzy, cztery tysiące żołnierzy niemieckich.
10 razy mniej niż głosi oficjalna wersja! Dlaczego tak mało?
- Przyczyna jest prosta - reszta nadal stała w ogromnych korkach. Proszę zauważyć - do Wizny prowadziły dwie drogi - jedna z Łomży, niemożliwa do wykorzystania, a druga z Jedwabnego. Jedna droga o małej drożności do przerzutu ogromnej ilości wojsk - tego się nie da łatwo rozładować, korek murowany. Kolejna sprawa - przez wizneńskie bagna biegła też tylko jedna grobla. Jak pani sobie wyobraża w tym momencie skierowanie 40 tys. żołnierzy jedną groblą liczącą 12 metrów szerokości? To po prostu jest niemożliwe. Siłą rzeczy walczyć musiały drobne oddziały. Obronę pod Górą Strękową i Kurpikami przełamała kompania piechoty, wsparta drużyną pionierów i trzema czołgami. Pierwsze oddziały 20. Dywizji Zmotoryzowanej dotarły do Wizny dopiero w nocy z 9 na 10 września, a więc już po przełamaniu polskiej obrony, zaś 3. Dywizja Pancerna - dopiero dobę po całkowitym ustaniu walk.
Dołączył: 20 Mar 2006 Posty: 10268 Skąd: Piękny kraj!
Wysłany: Nie 13 Wrz, 2009 01:05
No cóż... ciekawe ilu respondentów znajdzie się w tym miejscu na naszym forum, by zabrać głoś, a przede wszystkim, by w tym głosie zawrzeć swój punkt widzenia
Zwyczajowo, nasze społeczeństwo żyje z głową w piasku, tak na wszelki wypadek i przy takich okazjach będzie waliło w tubę tak, jak wypadało by walić... Postaram się zatem rozpocząć, jako że "na każdym zebraniu jest ktoś, kto musi zacząć pierwszy..."
Z racji tego, że to tylko "migawka" z treści książki, dla ogarnięcia całości zagadnienia warto i wskazane będzie sięgnąć po tę pozycję, by w sposób rzeczowy odnieść się do niej.
Żyjemy w świecie pełnym kłamstw... Kłamie się w sprawach dzisiejszych... kłamie się o dniu wczorajszym, mało tego kłamie się nawet o jutrze... Kłamstwa są w pracy, kłamią w rodzinach, okłamują się bliscy i sąsiedzi. Jednym słowem żyjemy w świecie guseł. Teatrzyki stworzone dla potrzeb chwil, dla lepszego wizerunku, dla stosownej opinii, dla zasady lecz przede wszystkim by ukryć prawdę. Najczęściej niewygodną dla jednej ze stron...
"Prawda jest jedna, wymyśla się tylko kłamstwa" - nie podam w tej chwili autora tych słów (bo nie pamiętam), lecz są one na tyle proste i zrozumiałe, że nie ma sensu ich tłumaczyć. Przytaczam je z potrzeby chwili.
W tym wszystkim kłamstwa historyczne zajmują czołowe miejsca na piedestale oszczerstw.
Żyjący w zakłamaniu, będą nazywać takie nowo wypływające fakty, teoriami spiskowymi. Tak najłatwiej. Zabarwienie określenia tego ma za cel zarówno ośmieszenie takich koncepcji jak i poniżenie jej akceptantów - osób, które będą się zgadzały czy wręcz broniły "nowych" (ogólnoprzyjętych za złe) tez, koncepcji, teorii.
Tak świat jest skonstruowany, że wcześniej czy później prawdy wychodzą na jaw. I na nic tu kilkunastoletnie klauzule tajności czy wszelkie próby lansowania i kreowania historii dla potrzeb aktualnych dla danego okresu dziejów prominentów czy trendów politycznym. Wszelki krytycyzm jest wskazany, a próby konfrontowania owych "prawd jedynych", które do tej pory rządziły i tworzyły historię, uważam za słuszne.
Ważnym jest to, by nie stać się ślepą kurą, dziobiącą wszystko na co natrafi.
Propaganda tworzy mity, mity obalają ludzie...
Warto obalać mity, by żyć w zdrowym światopoglądzie... Co to jest zdrowy? Hmm... Nawet chory będzie odbierał zdrowe otoczenie jako chore, tak więc nie będzie łatwo... nie jest w ogóle...
Zwykła rzeczowość, arytmetyka, archiwa i konstruktywna analiza zebranych danych, bez zacietrzewień, chorych ambicji, zwichrowanych światopoglądów i naleciałości kulturowych - to część dająca możliwość spojrzenia na świat oczami otwartymi na nowe... Nowe-stare, które nie zawsze będzie tym co chcielibyśmy wiedzieć...
Trzeba umieć się pogodzić z nie zawsze bohaterską przeszłością... Stawić czoła pruderii i hipokryzji osób, których niereformowalne poglądy zatruwają świat...
Po prostu, by "nie wierzyć wszystkiemu co zobaczysz i tylko w połowie temu co usłyszysz"...
Kolejny mit: wersja oficjalna głosi, że Niemcy ponieśli ogromne straty, że nasi żołnierze mimo tak dużej dysproporcji sił zniszczyli duże oddziały. Tylko jakoś nikt nie potrafił do tej pory wskazać, gdzie ci Niemcy leżą. Skoro zginęło ich tak dużo, to gdzieś powinny być groby? Sęk w tym, że w walkach pod Wizną Niemców zginęło ledwie dziewięciu, kilkudziesięciu odniosło rany. Tak mówią archiwa niemieckie, a ewidencji strat możemy im tylko zazdrościć. Dla porównania - walki o Łomżę kosztowały Niemców ponad 40 poległych, Nowogród - ponad 100, Zambrów i Andrzejewo - ponad 150. Do tego setki rannych.
To jak się mają do tej liczby straty Polaków? Mówi się, że zginęli prawie wszyscy...
- No właśnie, mówi się. Pisano, że zginęli prawie wszyscy obrońcy z tych 720. Że rzekomo przeżyło i do niewoli poszło tylko 70. To kolejny mit. Nikt nie zadał pytania: skoro zginęli, to gdzie ci polscy żołnierze leżą? Tymczasem znane jest miejsce pochówku tylko trzech polskich żołnierzy. A reszta? Więc jak to jest - nikt z miejscowych, którzy dotarli na miejsce bitwy już po walkach, nie znalazł setek zwłok lub świeżych grobów? Nikt nie zadał pytania: a może tego wszystkiego wcale tam nie było?
To, że nie ma grobów, nie oznacza jeszcze, że ci żołnierze nie zginęli, ani, że nie walczyli bohatersko.
- Oczywiście, że nie, ale jest to jedna z wątpliwości, która stawia sprawę w innym świetle. Ja twierdzę z całą odpowiedzialnością, że większość polskich żołnierzy porzuciła swoje pozycje, acz na skutek różnych motywów. To się zdarza - oficer ginie, żołnierz nie wie, co dalej robić. I tyle. Już wieczorem 8 września w sąsiednim Osowcu powołany został sąd polowy dla dezerterów spod Wizny. Walki pod Wizną jeszcze na dobre się nie zaczęły, a już napływały grupki spanikowanych żołnierzy bez broni...
Jakie ma pan na to dowody?
- Odpowiedź leży m.in. w źródłach niemieckich, które badałem przez kilka lat. Wcześniej, autorzy oficjalnej wersji nigdy ich nie przeanalizowali. W Polsce panowało błędne, całkowicie nieuzasadnione przekonanie, że jeżeli coś napisali Niemcy, to musi to być kłamstwo. To podstawowy błąd metodologiczny, który zakłada, że niemiecka propaganda i niemieckie dokumenty wojskowe to jedno i to samo. A te dwie rzeczy trzeba rozróżnić. Dokumenty wojskowe pozwalają na odtworzenie minuta po minucie przebiegu walki. Ilu jeńców wzięto, ile sprzętu znaleziono, itd. Jaki interes miałoby niemieckie wojsko, by fałszować meldunki z pola bitwy, dziejącej się tu i teraz?
Co wynika z tych dokumentów?
- Bilans jest taki: zginęło kilkunastu polskich żołnierzy, do niewoli dostało się ponad 90. Pytam więc: co stało się z resztą? Dodajmy jeszcze, że część żołnierzy nie uczestniczyła w walkach - to saperzy, około 70. Ale i tak zostaje ich jeszcze ponad 400. Nadal pytam: co się z nimi stało?
Kolejna sprawa, która budzi wątpliwości: weterani. Proszę zauważyć jak prężne było środowisko westerplatczyków, które jakoś potrafiło odtworzyć listę prawie wszystkich żołnierzy, uczestniczących w walkach i po wojnie też egzystowało "kombatancko" w liczbie ponad stu weteranów. Bohaterów spod Wizny, w najlepszych ku temu latach 60., zbierało się ośmiu, najwyżej dziesięciu.
Bo może jednak po prostu ich nie było, a nie było, bo zginęli? A może też westerplatczycy byli lepiej zorganizowani?
- Może. Ale myślę, że przede wszystkim chodzi o to, że brakowało weteranów. Nie było czym się chwalić.
Sugeruje pan, że wstydzili się, że uciekli?
- Jakkolwiek to nazwiemy. Mnóstwo tu wątpliwości.
No dobrze, skąd wzięły się te wszystkie, pana zdaniem, rozdmuchane liczby: 720 żołnierzy polskich, 40 tysięcy Niemców itp.?
- To proste: mamy do czynienia z mitem, który narastał, ponieważ historią bitwy pod Wizną zajmowali się raczej propagandyści niż historycy. Mamy do czynienia z sytuacją, w której jedynym historykiem zajmującym się Wizną był pułkownik Adam Sawczyński. I który w dodatku zrobił to już z perspektywy Londynu, po wojnie, nie mając możliwości, by przyjechać do kraju. On właśnie opublikował jeden jedyny artykuł, o którym można powiedzieć, że jest to praca naukowa. Uczynił to zebrawszy skromne źródła, jakie były dostępne w końcu lat 40. i na początku lat 50. Tymczasem mit Wizny zaczął rozwijać się w Polsce mniej więcej po 1959 r., od pierwszej obchodzonej w kraju rocznicy Września 1939. 20 lat po wydarzeniach. Ostrożne ustalenia Sawczyńskiego zaczęto mnożyć bez opamiętania. Ogromną i to szkodliwą rolę odegrał wówczas Zygmunt Kosztyła, ówczesny założyciel i dyrektor białostockiego Muzeum Wojska, który napisał parę publikacji na ten temat. Kosztyła wprawdzie zdobył wykształcenie historyczne, ale w chwili, kiedy zajął się tematem Wizny, robił to w taki sposób, w jaki go nauczono - jako politruka w Ludowym Wojsku Polskim.
I tak nakładać się zaczęło na siebie kilka rzeczy: pierwsza sprawa - brak ludzi, którzy dysponowaliby przygotowaniem zawodowym, bądź przynajmniej chęcią zastosowania obiektywnych metod badań naukowych. Druga sprawa - dominacja propagandowego martyrologicznego obrazu wojny. I trzecia sprawa, najtrudniejsza do uchwycenia: pewna atmosfera lat 60., w ramach której zaczęło się rozwijać zjawisko, określane dzisiaj przez niektórych historyków mianem "moczaryzmu", "narodowego komunizmu". Czyli takiego urzędowego, kombatanckiego podkreślania martyrologicznej bohaterskiej wizji przeszłości, również tej wrześniowej. I tak, na bazie tych zjawisk, zaczął kształtować się mit, który idealnie spełniał pewne oczekiwania owych czasów. Oto mamy ogromną, wyssaną z palca przewagę sił niemieckich, oto mamy garstkę polskich obrońców. I samobójcę. No przecież Raginis to istny drugi pułkownik Wołodyjowski z Kamieńca, który się prochami w powietrze wysadził. Sytuacja jest wręcz idealna, tylko bić w dzwony.
To jak w końcu było z Raginisem? Zginął? Nie zginął? Okoliczności jego śmierci też pan podważa?
- Tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Faktem jest, że Raginis nie żyje. Jak doszło do jego śmierci, tego nie jestem pewien. Istnieje kilka wersji. Oficjalna - że rozerwał go granat. Druga - że zginął od samobójczego strzału. Trzecia - zginął od przypadkowego strzału. Czwarta - zmarł od poniesionych ran. Kolejna wersja powątpiewa, czy Raginis w ogóle zginął. I tak dochodzimy jeszcze do pojawiającej się uporczywie, powtarzanej przez niektórych weteranów i miejscowych wersji - że został zabity przez własnych żołnierzy, jakoby za to, że nie chciał się poddać. To nie jest oczywiście żaden dowód dla historyka, ale pozostałe relacje też jednoznacznymi dowodami nie są. Doszedłem do patowej sytuacji, kiedy nie mając dowodów pozostaje mi jedynie drobiazgowe przedstawienie różnych wersji okoliczności śmierci Raginisa. Niech Czytelnicy sami rozsądzą.
Co pana najbardziej zaskoczyło podczas zbierania materiałów?
- Jestem zaskoczony tym, z jaką nonszalancją w PRL fałszowano historię, podbijano wyniki. I również - co się z tym wiąże - jak zaniechano pewnych działań. Nie analizowano archiwalnych źródeł, nie zbierano relacji żyjących świadków w należyty sposób. Przekazy polegały na tym, że weterani przyjeżdżali na uroczystości, tam ich dopadali dziennikarze, pytali o wydarzenia. I tyle. W efekcie dzisiaj w zbiorach archiwalnych nie mamy nawet kompletu relacji ludzi, którzy w latach 60. i 70. przyjeżdżali do Wizny na miejsce walk. Pomiędzy końcem lat 60. a początkiem 80. odnalazło się łącznie kilkunastu ludzi przyznających się do tego, że walczyli pod Wizną. Ale relację złożyły tylko pojedyncze osoby, np. porucznik Witold Kiewlicz. Kilka relacji spisano w Londynie, ale do nich już późniejsi badacze nie dotarli. Tak naprawdę jednak nikt do tego w ogóle nie przykładał należytej wagi. Mój najpoważniejszy zarzut pod adresem epoki PRL-u jest taki, że w momencie, kiedy jeszcze żyli ludzie, których można było odnaleźć - tego nie zrobiono. Ci ludzie nie byli potrzebni. Dlaczego? Gdy w końcu lat 60. zaczęto obchodzić uroczystości w Wiźnie, to nie o pamięć chodziło. Proszę zauważyć, że pomnik żołnierzy Samodzielnej Grupy Operacyjnej "Narew" został ustawiony nie w miejscu walk, tylko w Wiźnie właśnie. A wszystko po to, by towarzysze mieli gdzie przyjechać i złożyć wieńce. No przecież nie będą jeździć po jakichś wertepach. Zwyczajna tuba propagandowa. Weterani byli w tym momencie najmniej ważni. A odtwarzanie prawdziwej przeszłości - niepotrzebne.
Będę złośliwa. Powszechnym jest teraz trend, by z bohaterów robić antybohaterów, spekulować, snuć niepotwierdzone teorie. Pana opinia na temat obrony Wizny może być odebrana właśnie w taki sposób. A pan zaliczony do grona "młodych wilków", co to nie szanują własnej przeszłości... Powiem szczerze: ja wolałabym nadal wierzyć we współczesnego pułkownika Wołodyjowskiego.
- Ja też chciałbym. Proszę sobie wyobrazić, że zostałem wychowany na micie Wizny. I tym bardziej zaskakiwały mnie wyniki poszukiwań. Im bardziej zacząłem się wgłębiać w temat, tym bardziej przestawały mi się zgadzać liczby. I niestety nie mam już wątpliwości. Mówi pani o trendzie rewizjonizmu... Moja książka nie jest zbiorem spekulacji. To kilka lat siedzenia w różnych archiwach, analizowania szczegół po szczególe, zbierania drobnych elementów układanki w całość. Zimna analiza źródeł: emigracyjnych i niemieckich, które zostaną przedstawione szczegółowo na 600 stronach, ilustrowanych ponad setką archiwalnych fotografii. Oczywiście spodziewam się zarzutu, że Niemcy mogli kłamać, ale zapewniam, wojsko niemieckie nie miałoby w tym żadnego interesu. A mój wiek? To nie moja wina, że urodziłem się 30 lat po tych wydarzeniach. Moją intencją jest pokazanie innego spojrzenia na temat - ale spojrzenia maksymalnie opartego na regułach postępowania badawczego, obowiązujących historyka. Na zafałszowanym micie nie można budować własnej tożsamości. Po co na siłę fetować obronę Wizny, skoro niedaleko jest Nowogród, gdzie rzeczywiście odbyły się ciężkie walki?
Więc ważna bitwa pod Wizną zamienia się oto w nic nieznaczący epizod nad Narwią?
- Tego nie powiedziałem. Z punktu widzenia operacyjnego nie był to dla strony polskiej tylko epizod. Sforsowanie Narwi pod Wizną miało przecież fatalne następstwa dla losów całej SGO "Narew". Dla Niemców, był to jednak epizod znaczący niewiele, przymusowy przestój nad rzeką, z niewielkim natężeniem walk. Zadziwiające jest, że wśród fotografii wykonywanych przez Niemców podczas bitwy pod Wizną, niemało przedstawia wypoczywających żołnierzy, także łowiących ryby, a nawet zażywających kąpieli w Narwi.
Na koniec, przykład związany z trzema żołnierzami walczącymi w obronie Wizny i tym, jak pamięć o nich kształtowała propaganda. Oto polski kapitan, Wacław Schmidt. W 1939 roku pod Wizną dowodził kompanią piechoty. Tenże kapitan, nie będąc oficerem liniowym, a tylko szkolnym instruktorem, zamknął się w schronie i skapitulował dopiero wtedy, gdy wjechały nań czołgi. Chciał popełnić samobójstwo, ale ostatecznie się poddał. Koniec końców - dla peerelowskich propagandzistów - nie okazał się godny miana bohatera. Z prostej przyczyny. Po wyjściu z niewoli - mieszkał w Londynie. A porucznik Witold Kiewlicz? Żołnierz wojsk fortecznych, specjalnie szkolony do walk o umocnienia. Porzucił swój schron zanim Niemcy zbliżyli się doń na kilkaset metrów. Podczas odwrotu napotkał pododdział porucznika Teofila Szopy. Zawodowiec Kiewlicz nie zamierzał już walczyć, poszedł dalej. Szopa, nauczyciel-rezerwista, postanowił zostać. I zginął. Po wojnie, w 1972 roku i Schmidt, i Kiewlicz dostali Krzyż Virtuti Militari - srebrny, V klasy. Tyle że Schmidt od londyńskiej kapituły, a Kiewlicz - od Rady Państwa PRL. Czyli w sumie nielegalny, bo krzyż mogła przyznawać tylko kapituła złożona z kawalerów orderu. I oto mamy dwie postawy: jeden wykazał się brawurą, drugi zwyczajnie uciekł. Ale piersi pod ordery wystawić nie omieszkał. A o poruczniku Szopie nikt już nawet dziś nie pamięta. Porządnego grobu się nie doczekał, o orderach już nawet nie wspominam.
Na kampanię wrześniową i polskie wojsko trzeba wreszcie spojrzeć chłodnym okiem. I oceniać też je przez pryzmat zindywidualizowanych postaw, konkretnych ludzi. Nie tylko czerni i bieli, ale różnych odcieni szarości. Poza tym sprecyzujmy wreszcie, czego oczekujemy od historyków. Pokrzepiania zbolałych serc czy dociekania prawdy? Nie zawsze da się to pogodzić.
Mnie się osobiście trudno czyta takie teksty bo czuję się albo jak zaprzaniec, porzucający wiarę dla nowych bożków jeśli zaczynam wierzyć w to co autor twierdzi albo jak ostatni naiwny kretyn jeśli próbuję sobie tłumaczyć że to następna teoria spiskowa podważająca to co "wszyscy od dawna znamy i rozumiemy".
Artykuł wydrukowałam. Przeczytałam. Z historii faktów pamiętam za mało żeby polemizować ale wydaje mi się że autor wie co pisze. I dobrze że pisze. Bo obojętnie czy się z nim zgadzam czy nie, włącza się myślenie a to deficytowy towar ostatnimi czasy. I to myślenie bardzo się przyda bo konfrontacji z historią czeka nas jeszcze wiele i nie będą łatwiejsze od dotychczasowych.
Dołączył: 20 Mar 2006 Posty: 10268 Skąd: Piękny kraj!
Wysłany: Śro 16 Wrz, 2009 19:47
Daleko nie trzeba szukać... ale nawet Wikipedia (wpisać naley hasło Bitwa pod Wizną), która w żadnym przypadku nie jest tu autorytetem, nie śmie precyzować i klamać w tym temacie. Podaje zatem tylko oględne info:
Dokładne straty Polaków nie są znane. Niewiele wiadomo o jeńcach wziętych przez wojska niemieckie.
Szacuje się, że większość polskich żołnierzy zginęła w akcji, czterdziestu udało się wycofać z rejonu walk i tylu samo trafiło do niewoli. Powyższe dane jednak nie są weryfikowalne.
Dokładne straty Niemców również nie są znane. W swoim dzienniku generał Heinz Guderian zaniżał liczbę poległych w akcji żołnierzy niemieckich.
Nic nie jest dokładnie znane, ale za to wiadomo, że Guderian zaniżał dane Dla mnie super
Niech Duch krąży, bo ma jeszcze duuużo do pokazania
"Wszyscy od dawna znamy i rozumiemy" jak piszesz, to nic innego jak synonim słów: wszystko to co chciano byśmy znali i wiedzieli. Indoktrynacja mająca miejsce podczas procesu edukacyjnego, z jakim przygodę każdy z nas przeszedł w różnym czasie,o różnej długości i zaawansowaniu, miaała za zadanie zmanipulowane nami tak, byśmy wierzyli tylko w jedną prawdę. W większości przypadków udało się to jej znakomicie. Ale prawda ma to do siebie, że wcześniej czy później wychodzi na jaw, że kłamstwa nie są w stanie obronić się w krzyżowym ogniu pytań, w rzeczowym procesie badawczym padają mity i gusła wszelakie.
Deficyt myślowy w naszym (i nie tylko społeczenstwie) wciąż święci triumfy - niestety - lecz nie należy być obojętnym i warto się zgadzać bądź nie. Jednym słowem należy mieć swoje zdanie, nawet odmienne od ogólnoprzyjętych świętości
Stricte w temacie się wypowiadał nie będę Jak zawsze prawda pewnie leży po środku ale polecam nie tylko przeczytać to co zamieszczone tu na forum, ale odnaleźć źródło artykułu w internecie i poczytać cześć komentarzy pod nim oraz zawarty w nich odnośnik do jeszcze następnej dyskusji na ten temat w której udział bierze sam autor książki. Dopiero się wam zrobi mętlik w głowach. Mnie przynajmniej się zrobił
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach